Mosty, Hrcava, Trójstyk

Rechtór

27.07.2013

Głównym tematem wycieczki zorganizowanej przez Monikę Machaczowa i Czesława Byrtusa z PTTS-u była wizyta w miejscu gdzie spotykają się granice Polski, Słowacji i Czech. Mimo, że prognozowano upały, rankiem pogoda była bardzo łaskawa i w sam raz na rowerową eskapadę, choć już w drodze powrotnej jechaliśmy jak we wnętrzu rozgrzanego piekarnika. Start wyznaczono na godz. 8.00 na dworcu kolejowym w Mostach koło Jabłonkowa. Większość uczestników przyjechała tutaj pociągiem (15, w tym 6 ondraszków). Następnych dwóch ondraszków (H.Nowak oraz Maratończyk) przybyło na własnych pojazdach hołdując zasadzie, że jak wycieczka rowerowa to w całości tylko na rowerze i jeszcze przed startem zdążyli zaliczyć ponad trzydzieści kilometrów.

Monika przedstawiła wszystkim zarys trasy oraz czekające atrakcje i ruszyliśmy w drogę. Pierwszy przystanek nastąpił po słowackiej stronie, w nieczynnym kamieniołomie Megonky, gdzie można zobaczyć niespotykaną ciekawostkę geologiczną. Są nią spore kamienie o kształcie prawie regularnej kuli, zalegające wśród skał. Podobno dawniej było ich tu o wiele więcej i miały różne średnice, od kilkudziesięciu centymetrów, po prawie dwa metry. Te mniejsze, od dawna zapewne, zdobią prywatne przydomowe ogródki, więc pozostały już tylko te największe, obecnie chronione poprzez ustanowiony tu rezerwat przyrody. Na świecie jest kilka takich miejsc (w Grenlandii, Rumunii, Nowej Zelandii i USA), gdzie również takie kamienne cuda występują. Co ciekawe, dotychczas nie odkryto jaka była geneza ich powstania, więc pozostają tylko hipotezy, z działaniem UFO włącznie.

W drodze gdzieś zgubił się nam „Przypon” i odnalazł się dopiero na Trójstyku. Okazało się, że nie skręcił do kamieniołomu i zajechał aż do Czadcy.

Następne godne uwagi miejsce, które zobaczyliśmy, jest za to dokładnie udokumentowane. Szańce w formie umocnień ziemnych rozlokowanych wzdłuż granicy ówczesnej monarchii Habsburgów, powstały już w XVII w., w wyniku zagrożenia najazdem tureckim. Szańce jabłonkowskie były stopniowo rozbudowywane, lecz na szczęście nigdy się nie przydały i ostatecznie przez 200 lat pozostawały w zapomnieniu. Do dziś są jednak wyraźnie widoczne ślady usypanych wałów, bastionów artyleryjskich, w formie rozległej gwiazdy. Z przekazów z epoki wiemy, że załogę stanowiło ok. 100 żołnierzy, których głównym zadaniem była ochrona pobliskiego traktu na Węgry. Potrzebowali do tego różnych materiałów szczegółowo wymienionych w sprawozdaniach, m.in. 15 wołów oraz 10 wiader octu. Woły rozumiem, ale do czego był im ten ocet? I znów następna zagadka.

Następnie zjechaliśmy do przełęczy, aby po drugiej stronie ponownie mozolnie wspinać się do Herczawy, czyli najdalej na wschód położonej miejscowości w Czechach. Tutaj po uzupełnieniu płynów w miejscowej gospodzie, ruszyliśmy najpierw sporym zjazdem, a później stromym podjazdem do pobliskiego Trójstyku. Miejsce styku granic leży dokładnie pośrodku małego potoku, oznaczone granitowym ostrosłupem i można je zlokalizować jako miejsce przecięcia linii łączących trzy granitowe obeliski, z których każdy ustawiono w innym państwie. Trzeba pamiętać, że państwowe granice spotkały się w tym miejscu w 1997r., kiedy w wyniku referendum Federacja Czech i Słowacji rozpadła się na dwa niezależne państwa.

Korzystając z wybudowanej i wyposażonej wiaty urządziliśmy tutaj graniczne pieczenie kiełbasek. Kontynuując wyprawę teraz wjechaliśmy do Polski, aby w Jaworzynce zwiedzić muzeum etnograficzne „Na Grapie”. Założył go miejscowy góral Jerzy Rudzki, którego to wojenne losy rzuciły aż do Szwajcarii. Zrobił tam wielką karierę, jednak zawsze pamiętał o swojej „małej ojczyźnie”. W muzeum można się wiele dowiedzieć „jako hańdowni bywało” w Jaworzynce zwłaszcza, że przewodnik też „ rzóndził jako gorol”. Wyjaśnił m.in. jak i z czego miejscowe ciotki i ujcowie „szili ździorby”. Kto nie wie o co chodzi, niech pyta uczestników wycieczki. Eksponaty pochodzą w większości od tutejszych mieszkańców, włącznie z oryginalną „kurlawom chałupom” z pełnym wyposażeniem.

W Jasnowicach znów wjechaliśmy do Czech i przez Bukowiec dojechaliśmy do Jabłonkowa. Tutaj nasz peletonik jakoś się nieopatrznie rozdzielił, a tych co pozostali, Czesiek poprowadził sobie tylko znanymi skrótami i bocznymi drogami aż do Trzyńca. Z Trzyńca do Cieszyna, to dosłownie było o „rzut beretem”, więc niebawem przy życiodajnych napojach w parku Sikory (Czeski Cieszyn), podsumowaliśmy wyprawę. Wycieczka była rewelacyjna, choć ze względu na przewyższenia na trasie, do łatwych nie należała. A kto nie był, niech żałuje. Przejechałem 71 km.