„Jezioro Dzierżno po raz ostatni - Cysterski Park Krajobrazowy”

Rechtór

2 - 3.07.2011

Całość spraw organizacyjnych była zapięta na ostatni guzik. Noclegi zarezerwowane, wejścia ustalone, kapitan zamówiony, łódź przycumowana, trasa ustalona. Jedyną niewiadomą pozostała pogoda, a ta właśnie nie wróżyła nic dobrego, bo cały poprzedzający tydzień był pod znakiem deszczu. Wierząc w swą szczęśliwą gwiazdę nie miałem zamiaru niczego odwoływać pomny, że prawdziwe ondraszki choćby żabami prało i koło się w tył obracało…

Nad jezioro przyjechaliśmy z w składzie: piszący te słowa, Alapala i Kryska. Na miejscu była już trójka Beskidzioków (Alena z przyjaciółmi) oraz kapitan Mariusz ze znajomymi. Razem 10 osób, choć tylko trzy (nasze) rowery. Pogoda był a jak najbardziej żeglowna: wiało jak diabli, po niebie goniły się ciężkie chmury, ale nie padało. Ustaliliśmy, że najpierw zrobimy rowerową wyprawę dookoła akwenu, a potem na łodzi zdobędziemy nieznane lądy. Jak powiedzieliśmy, tak zrobiliśmy. Wyprawa rowerowa choć niedługa była OK - jako rozgrzewka przed wycieczką do Cysterskiego Parku Krajobrazowego, którą zaplanowałem na dzień następny. Ponadto Kryska tez miała okazje wyprowadzić swój rower na spacer, chyba po raz pierwszy w tym sezonie.

Następnie wspólnymi siłami uzbroiliśmy dwumasztową Dz-tę we wszystko co niezbędne i w pełnym 12-osobowym składzie (dosiadło się dwóch majtków) pod kierunkiem kapitana Urbanka odbiliśmy od mola. Co się tam wyprawiało! Wiatr od razu wydął postawione żagle i łódź momentalnie nabrała takiego rozpędu, że zaczęło nam jeziora brakować aby wyhamować.

Kryska przyssała się do rumpla steru oraz szotów i prezentując swoje umiejętności żeglugowe nie chciała go wypuścić z ręki. Kapitan Mariusz wykrzykiwał komendy, a reszta składu w podany takt jako balast przeskakiwała z bury na burtę. Mnie trafiła się wdzięczna rola kuka, którego zadaniem było podawać załodze kolejne „dania”. Z zadania wywiązałem się dobrze bo nie uroniłem ani kropli mimo, że huśtało a ponadto musiałem uważać aby mnie bom nie trafił. Zrobiliśmy też spory użytek z ondraszkowych śpiewników, aż kormorany na wyspie o wdzięcznej nazwie „Tumidaj” się wystraszyły.

Po dwóch godzinach przybiliśmy do bazy i przystąpiliśmy do realizacji wieczornego programu. Przy ognisku zasiadła już brać rozśpiewana. Braci było tam sporo, gdyż pozostałą część ośrodka zajmował studencki obóz integracyjny. Towarzystwo rozśpiewane, mieli dwie gitary więc wieczorne posiady przeciągnęły się do późnej nocy… Nazajutrz ponury ranek przywitał nas kroplami deszczu. Nie pomogły wszelkie zaklęcia - deszcz nie miał zamiaru ustąpić. Do tego niewesołego nastroju dopasowała się Alena, która w nocy odkryła, że ściany nie były dźwiękoszczelne, a studenckie towarzystwo wcale nie miało zamiaru kończyć imprezy. Dziwne, bo niczego nie słyszałem.

Nie mając nadziei na poprawę pogody odtrąbiłem odwrót i tym sposobem główny cel wyprawy niestety pozostał niezdobyty. Mając jednak na uwadze atrakcje dnia poprzedniego myślę, że mimo wszystko warto było tu przyjechać. Pytanie czy nadrobimy ta stratę pozostawiam nadal bez odpowiedzi.