12.05.2007
Na "wojenną ścieżkę" pod dowództwem "Rechtora" udało się 14 Ondraszków i sympatyków tego uroczego klubu. W tym, co trzeba podkreslić, panie z zaprzyjaźnionych klubów: kol. Zofia z bytomskiej "Cateny" oraz kol. Maria z "Wandrusa" Żory. Był także obecny p. Józef i kol. Bolek z Czech oraz kol. Krzysiek - debiutant na ondraszkowych ścieżkach.
Tym samym nasz peletonik niespodziewanie przybrał bardzo dystyngowanego chrakteru. Pogoda, mimo groźnych zapowiedzi, również nam sprzyjała, więc raźno ruszyliśmy w drogę. Temat wyprawy zapowiadał dosłownie przejażdżkę "w czasie i przestrzeni", gdyż mieliśmy zobaczyć pozostałości w terenie począwszy od wojny trzydziestoletniej z I poł. XVIIw. po smutne pamiątki z czasów, gdy na Ziemi Cieszyńskiej szalało UB, czyli bezpośrednio po II wojnie światowej. Nie ma tu co prawda widowiskowych pozostałości typu linii Maginota, lecz... zagubione w lasach żołnierskie mogiły, czy miejsca upamiętnione skromnymi pomnikami a poświęcone hitlerowskiemu obozowi pracy przymusowej dla Żydów, czy alianckiemu zrzutowi cichociemnych z 1941r., który na dodatek zdarzył się... przez pomyłkę, również robią wrażenie. W kilku miejscach trafiliśmy również na pomniki związane z wydarzeniami czesko-polskiego konfliktu granicznego z roku 1919. Ujęła nas także pasja państwa Parchańskich, którzy opowiedzieli o tragicznych wydarzeniach w kończyckim lesie, i dzięki którym mogiła rozstrzelanego przez swoich żołnierza niemieckiego nie uległa zapomnieniu.
Trasa wycieczki prowadziła przez Pastwiska, Kończyce,do Zebrzydowic. Tutaj nastąpiło wcześniej umówione spotkanie z kolarzami z "Wandrusa", lecz ostatecznie pojechali własnymi ścieżkami w stronę Czech. Tymczasem nasz peletonik przez Rudnik dojechał do Dębowca i również po drodze stopniał dręczony rowerowymi defektami i innymi przypadłościami. Dalej przez Wilamowice dotarliśmy ostatecznie do Skoczowa, a ze zboczy Kaplicówki podziwialiśmy piękną panoramę Beskidu. W drodze powrotnej dogonił nas obiecany deszcz, przed którym uciekliśmy pod zbawczy daszek zabytkowej drewnianej chałupy. Na szczęście deszcz jak nas zaskoczył, tak szybko sie skończył i znów wyjrzało słońce.
Tym sposobem "po suchu" dotarliśmy do punku wyjścia pokonując aż 65km, a nie odjechaliśmy przecież nigdzie daleko.